Biegało się po polach, po rzekach, po lasach, po stertach ze słomą i kopcach pełnych ziemniaków. Kąpaliśmy się w stawach, wchodziliśmy na drzewa i bawiliśmy się w chowanego w stodole pełnej zboża ukrywając się między belkami siana... a woda w rzece była na tyle czysta, by móc się w niej umyć.
Wozili nas w autach bez fotelików, nieprzypiętych pasami - ba! nawet świateł włączonych w ciągu dnia samochód mieć nie musiał. Uczyliśmy się jeździć na rowerach bez kasku, sanki nie miały atestów, a rodzice na przejażdżki rowerowe po prostu sadzali nas na bagażniku - podkładając nam jakiś sweterek pod pupę, co by było wygodniej i nakazując, że mamy się mocno trzymać siodełka i nogi rozstawiać szeroko. Żadnych fotelików - Ależ to była frajda!
Nie istniało pojęcie BIO i EKO. Najlepszym smakołykiem był chleb z cukrem polany wodą, albo dla odmiany chleb z masłem (PRAWDZIWYM!) i solą, przepity kompotem z jabłek z pod sąsiadowej jabłonki. I z kranu piło się wodę - tak po prostu, ze szklanki.
Teraz jest inaczej....
Usiadłam dziś z dzieckiem przy białych kartkach papieru. Rysowaliśmy dziwne stwory uruchamiając wyobraźnię. Z nudów zaczęłam składać jedną z kartek. Róg do roga. Na pół. I jakoś tak samo z siebie, przywołało się żywe wspomnienie tych wszystkich zabaw z dzieciństwa. Bez większego zastanowienia, jakbym robiła to każdego dnia złożyłam STATEK. Złapałam dziecko za rękę i tak jak kiedyś, gdy sama byłam jeszcze mała, pobiegłam z nim na rzekę za naszym domem puścić ten statek dalej. Pozwolić, by porwał go powolny nurt... by móc patrzeć, jak odpływa...
i cieszyć się z zachwytu dziecka, i cieszyć się, że właśnie powstają jego wspomnienia.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz